czwartek, 17 grudnia 2009
"Historia Lisey" S. King
"Minęły dwa lata od śmierci Scotta, męża Lisey Debusher Landon. Spędzili razem 25 lat we wspaniałym związku, który spajało głębokie, chwilami wręcz zbyt intymne uczucie. Scott był sławnym, nagradzanym pisarzem, autorem bestsellerów, ale i bardzo skomplikowanym człowiekiem. Zanim się pobrali, Lisey dowiedziała się od ukochanego o krwawych źródłach jego twórczości... Później zrozumiała, że było takie miejsce, do którego Scott zawsze wracał - miejsce przerażające i zarazem kojące, które mogło pochłonąć go żywcem lub obdarować pomysłami, po to, by miał siłę dalej żyć. Teraz nadszedł czas, by Lisey stawiła czoło demonom Scotta i udała się do Boo`ya Moon. To co wydaje się początkowo jedynie porządkowaniem dokumentów po zmarłym mężu przez wdowę, staje się podróżą w głąb mroku, w którym przebywał za życia Scott Landon."
Na początku ciężko mi się było wciągnąć w tą historię, wydawała mi się jakaś dziwna. Jednak mniej więcej po 1/3 książki zaczęłam ją po prostu pochłaniać. Reszte udało mi się skończyć w jeden dzień. Porównując ją z innymi książkami Kinga jest zupełnie wyjątkowa, bardzo osobista, poruszająca temat miłości i małżeństwa. Wcielił się w rolę samotnej kobiety, która zawsze żyła w cieniu swojego męża. I moim zdaniem dobrze mu się udało to opisać. Osobiście wkurzały mnie te ich powiedzonka małżeńskie, jak na przykład "smerdole" czy "ZPINOM", jednak jest to po prostu charakterystyczne dla języka powieści Kinga. Nawet jeśli to nie jest powieść doskonała (niestety jego ostatnim powieściom wciąż czegoś brakuje), to i tak moim zdaniem warto ją przeczytać. Głupio się przyznać, ale pod koniec chciało mi się nawet płakać ;)
5/6
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz